Życie. Szkoła. Studia. Kredyty. Dom. Praca. Rodzina. Dzieci. Śmierć.

Wczoraj zjechano mnie jak psa. Moje życie zostało zrównane z ziemią, a wszystko przez to, że przypadkowo nawiązałem kontakt z kimś, kogo nie widziałem od kilku lat. Ta osoba nie ma zielonego pojęcia kim jestem i co robię. W pewnym momencie zaczęły się gadki „o życiu” i pytania o to co robię, jakie mam plany i takie tam.


Nie wyglądało to dobrze, bo zgodnie z prawdą odpowiadałem, że piszę sobie to tu, to tam. Nie mam etatu, zarobki różnie, czasami lepiej, a czasami poniżej średniej krajowej. Moje teksty pokazują się zazwyczaj w tym dziwnym wynalazku, jakim jest internet. Wynajmuję mieszkanie, bo nie mam własnego i nie chcę brać kredytu, bo to głupota, nie mam żony, nie mam dzieci, nie robię doktoratu, nie mogę wspinać się po szczeblach kariery.
Dodałem też, że aktualnie nie mam kobiety, bo żadna mnie nie chce, a w ciągu najbliższych 10 lat nie zamierzam mieć dzieci, żony, moim celem nie jest zbudowanie domu i posadzenie drzewa. Jeśli będę grubo po trzydziestce i wciąż bez obrączki na palcu, to raczej będę z tego powodu szczęśliwy, podobnie jak po czterdziestce i pięćdziesiątce.

Mój rozmówca bardzo kulturalnie przyznał, że  jak pusty byłem, tak pusty wciąż jestem, bo w życiu to się liczy to, aby zdać maturę, pójść na studia, dostać pracę, założyć rodzinę, spłodzić dzieci, mieć dom i oparcie w kimś, aby na starość nie umierać w samotności.  On właśnie takie życie prowadzi, bo taka jest kolej rzeczy.
– Tomku, kiedyś trzeba odłożyć zabawki. Zegar tyka, tyka!

Pamiętacie historię Kubusia? Z całą pewnością pamiętają go ci, którzy byli tu kilka lat temu. Kubusia się nie zapomina. Tej historii także:

3 lata wcześniej…

ILE JEST W TOBIE KUBUSIA?

Wracaliśmy z Andrzejem Nowym Światem. Zimno było jak cholera i o niczym innym nie marzyliśmy jak dostać się do swoich domostw, ale wcześniej zamierzaliśmy jeszcze coś zjeść na starym rynku.
Zbliżając się do placu z kolumną Zygmunta usłyszeliśmy dźwięk melodii Budki Suflera. Piosnkę tę znają wszyscy – „Jolka, Jolka pamiętasz…”. Wygrywał ją na gitarze siedzący przed murem chłopak, przed sobą położył czapkę, w której zbierał wyżebrane monety
– Dżizas, jak bardzo trzeba mieć nasrane we łbie, aby w taką pogodę grać na gitarra – odezwał się kolega Andrzej – I to jeszcze tę smętną muzę… a ty pamiętasz Kubusia i imprezę w parku? Całą noc pił i grał ciągle tę melodię, bo niczego innego nie potrafił?
Jakże mógłbym nie pamiętać Kubusia, który był jednym z założycieli kołobrzeskiego Green Peace. W skład zarządu wchodziłem ja, Andrzej, Krzysiu i właśnie Kubuś. Wspominałem wam o tym półtora roku temu w jednej z notek…

„…Jakiś czas później założyliśmy Green Peace. Konkretnie polegało to na oczyszczaniu nadmorskiego parku z zieleni. Wyrywaliśmy krzewy, kwiaty, łamaliśmy gałęzie, strzelaliśmy z wiatrówek do łabędzi. Czasami przeszkadzała nam w tym policja, ale z nimi też dawaliśmy sobie radę, ponieważ dewastacje odbywały się bez świadków, a naszym alibi były trzy święte słowa: TO NIE MY!”.

– Hehe, Kubuś był zajebisty – odparłem – Jak siadł pod wieczór do grania Jolki to skończył o 7 rano jak się zbieraliśmy na chatę, bo zimno się robiło. Facet był spoko, ale trochę bujał w obłokach. Dawał se 4 lata, że zostanie gwiazdą.
– Ciekawe, co u niego? Masz z nim jakiś kontakt?
– Już tak – odpowiedziałem stojąc na wprost marznącego grajka.
To był Kubuś we własnej osobie!

Mało było w nim dawnego Kubusia. Wychudzony, nieogolony, rozczochrane włosy, tani płaszcz. Zostało w nim to naiwne spojrzenie wiecznego dzieciaka, który kiedyś sobie zamarzył, że zrobi wielką karierę.
– Cześć chopaki! – wykrzyknął udając, że się cieszy na nasz widok. Było mu wstyd. – Słyszałem, że spora ekipa z Kołobrzegu mieszka w wawie i byłem ciekaw kiedy was tu wypatrzę.
– Jesteś głodny? – zapytałem.
– Wyluzuj, staaary! Gram bo lubię, głodem nie przymieram. Co ty myślisz, że co…?
– Myślę, że jakbyś nie przymierał głodem, to w takie zimno nie wyszedłbyś z domu w dziurawych butach, a obok ciebie nie stałby zestawik śniadaniowy.
Zestaw śniadaniowy – słodka bułka i jogurcik stanowiły nasz główny punkt programu żywieniowego, gdy dawnymi czasy wracało się z imprez nad ranem. Kupowany wyłącznie z oszczędności, wszak kieszonkowe od rodziców starczało co najwyżej na alkohol.
– Na życie mi starcza. Nie lituj się nade mną.
– Gdzie mieszkasz?
– Tu i tam. Daję rade, wyluzuj. Co tam u was? Andrzejku, no opowiadaj.
– W porządeczku. Za półtora miesiąca wypierdalamy do Egiptu na krokodyle. Wiesz, luksusowy statek, słońce, kobiety, żarcie i picie za darmo…
„Andrzej, ty idioto” – myślałem, gdy słuchałem jak ten palant opowiada o luksusach koledze, który prawdopodobnie od dawna nie spał w wygodny i czystym łóżku.
– …a w kwietniu byliśmy w Tunezji – kontynuował. – Niezła jazda była, on się na pustyni zgubił, a ja kamienie sprzedawałem turystom. Ale nienawidze ich jak psów. Teraz jadę tam znowu i się zemszczę na nich wszystkich. Serce mi złamali, wiesz?
– A u ciebie, Tomku?
– Jak już dorośniesz i zrozumiesz, że kariery muzycznej nie zrobisz, to zadzwoń do mnie. Ubierzemy cię i załatwimy pracę w jakimś fast-foodzie. Andrzej też tak zaczynał.
– A teraz spójrz – wykrzyknął dumnie Andrzej – Jak to mówią, od pucybuta do milionera, choć w moim przypadku to jest od hamburgera do łowcy krokodyli.
– Nie mam telefonu, ale nawet gdyby to i tak już się pewnie nie zobaczymy. W Polskę jadę. Pogram trochę, potem może Anglia. Trza mieć marzenia.
– Trza umieć je realizować.
– Kiedyś nadejdzie dzień, że przeczytasz o mnie w gazetach. Ja w to wierzę.
– Ja także w to wierzę. Rubryki z nekrologami pełne są ludzi, którzy całe życie gonili marzenia. Zadzwoń do mnie gdy dorośniesz.
Odeszliśmy.
Coś mi mówi, że już nigdy nie spotkam Kubusia. A szkoda, bo to barwna postać, jeszcze głupsza od Andrzeja.

Nie pokazałem swojemu rozmówcy bloga, nie sprecyzowałem co dokładnie robię, celowo pisałem prawdę, nie pisząc prawdy, aby uzyskać od niego jak najwięcej nauk na temat życia. Czuł wyraźną satysfakcję, że mu się powiodło, a mi nie bardzo. Na koniec rozmowy, już wiedząc, że dziś o tym napiszę, skopiowałem mu fragment wypowiedzi Kubusia, który tuż przed maturą powiedział mi:
– Obiecaj, że jak za 4 lata będę sławny, a więcej mi nie trzeba, to na kolanach przyjdziesz do mnie po autograf.
Wiedziałem, że Kubuś nigdy nie zrobi kariery, ale odparłem „luz”. Chciałem się mylić, bo to fajny chłopak był.
Mój rozmówca przeczytał to zdanie, myśląc oczywiście, że ja go proszę o tę obietnicę i odparł:
– Ośmieszasz się. Daj znać jak już zmądrzejesz i weźmiesz się za swoje życie, a tymczasem spadam, bo za 5 godzin wstaję do roboty.
I tak zrozumiałem, że w jego oczach stałem się Kubusiem.

A potem wyobraziłem sobie życie jak ze statystyk.
Dom, rodzina, żona, dzieci, praca, kredyty… Aaaaaaaaaaaaaaa!!!! P r z e r a ż a j ą c e.
I nagle zrozumiałem, że ja jestem Kubusiem. Jestem cholernym Kubusiem!
I dopiero gdy sobie to uzmysłowiłem, spokojnie zasnąłem. Jak dobrze być Kubusiem. Jak dobrze.
A zegar niech tyka, tyka.

Mam dla Ciebie trzy prezenty, ale możesz wybrać tylko jeden.

Ja bym zapisał się na wykład. Większość wybiera srodkową opcję. Ciekawe, co Ty wybierzesz...